Kilka chłodnych dni i jakieś licho szepnęło mi – zrób zupkę, taką dobrą, z cieciorki, marchewki, ziemniaczków, poczęstuj dzieci, sama podjedz smacznie, przecież wiesz, że robisz pyszne zupki a ostatnio córka ci tyle dobrych rzeczy zrobiła. Bądź miła, zrewanżuj się.. No i klops. Okazuje się że po dwóch miseczkach zupki (była tak dobra że zjadłabym nawet cały garnek, gdybym się nie opamiętała) walę się z nóg jak trup pokonana przez ziemniaczki i cieciorkę. Niestety, przyzwyczaiłam się jeść posiłki, w których większość to surowe składniki i kiedy się już przyzwyczaiłam, nie umiem funkcjonować na 100% gotowanym, zwłaszcza w większej ilości. Trawienie tego czegoś zamienia mnie w zwłoki. Utrupia mnie też łakomstwo i jedzenie ponad miarę. Szejka nigdy nie jest za dużo, podobnie jak sałatki z odrobiną ryżu czy kaszki.
Wnioski – mało zupki, dużo sałaty i surówek. Dzisiaj kupiłam worek marchewki, zetrę, dodam jabłko i sok z cytryny. To wszystko. Zdjęcia chyba nie muszę robić, każdy pamięta. A niepalona kasza gryczana wygląda bardzo podobnie do pęczaku, też nie muszę robić zdjęcia. Taka porcja gotowanego mnie nie powali. Z gotowanych rzeczy – garść kaszy i jakiegoś strączkowego ‚produkta’ powinna mi wystarczyć na dzień. Reszta na surowo.
A pisząc to zerkam z przyjemnością na lewo, bo tam w kubku dwa banany, dwie gruszki i spora garść liści kapusty pekińskiej zamienione w jasnozielony musik o obłędnym smaku. Gruszki! Słodycz nad słodycze! Słonko dzisiaj się schowało, ale ja mam tu cały czas, w kubeczku na szejki.
Miłej soboty.