Niby zwykła zupełnie zupka, ale wybitnie mi smakuje. Stało się zupełnie to przypadkiem, bo na ogół moje zupy brokułowe nie są najwyższych lotów.
Trzymam w lodówce włoszczyznę startą na tarce. Kupuję od czasu do czasu dużo, trę w maszynie i zamrażam w kostkach wielkości masła. Wzięłam zatem jedną zamrożoną kostkę i wrzuciłam do wody po wczorajszych ziemniakach i przedwczorajszym brokule (nigdy nie wylewam wody po jakichkolwiek warzywach, używam potem do zupek albo sosów). Do tego jeden duży młody ziemniak pokrojony w kostki i kilka rozdrobnionych kwiatków brokułowych, które zostały po przedwczorajszych wyczynach kulinarnych. Przyprawiłam następującymi rzeczami: mleko kokosowe – dwa chlusty z puszki, sok pomidorowy – jeden bardzo porządny chlust z pudełka, nie pożałowałam lubczyku, suszonej pietruszki, suszonego czosnku i warzywka. Sól i pieprz cytrynowy w normie.
Wyszło coś niespotykanego wcześniej. Dokumentuję zatem. Na zdjęciu mojej zupce towarzyszy samotny grosik i gałązki mięty, które otrzymałam wczoraj od ulubionej starowinki wraz z sokiem z sosny i dżemem z czarnych malin.